Drobny wstęp
Pewnie nie każdy, kto tutaj zajrzy, zna moją historię, więc pierwszy wpis poświęce temu. Kilka miesięcy temu wykryto u mnie guza mózgu. Dużo pracowałam, stres mnie lubił, więc długi czas nie przejmowałam się takimi dolegliwościami jak bóle, albo zawroty głowy. Do dzisiaj nie wiem na ile była to manifestacja choroby, a na ile rzeczywiście nerwy i przemęczenie. Z czasem dokuczliwe dolegliwości zaczęły się nasilać, ale mimo to, nadal mogły być wynikiem wielu powodów i lekarze byli tego samego zdania. Jeden zlecił morfologię i badania tarczycy, drugi stwierdził, że młody organizm i dość dobre wyniki świadczą o tym, że po prostu muszę odpocząć jeśli coś mi dokucza. W ślad za ich słowami zaczęłam to zbywać i wmawiać sobie, że jak odpocznę to przejdzie. Na odpoczynek miałam jednak niewiele czasu, więc nie mijało. W końcu przyszedł dzień, który zawalił mi całe życie. Zapowiadał się dobrze, bo udało mi się wcześniej skończyć pracę, czułam się całkiem w porządku, a po południu z dobrym humorem wyszłam na spacer. Właśnie ten moment okazał się początkiem moich problemów.
Straciłam przytomność i dopiero po tym zdarzeniu dowiedziałam się, że mam w głowie lokatora. Mimo oczywistego strachu, nie umiałam pomyśleć o tym jak o chorobie, która może mi towarzyszyć w życiu. Dla mnie kolej rzeczy była prosta - operacja - powrót do normalności. Sytuacja była ogromnym stresem i obaw była cała masa, ale wtedy nie przeszło mi przez myśl, że to się może skończyć inaczej. Myślałam, że to wszystko minie, kiedy "lokator" zostanie eksmitowany. Z biegiem czasu okazało się jednak, że to nie takie proste, a operacja, mimo, że udana, była tylko drobnym etapem, bo wyniki ostatecznie wszystko popsuły. Dowiedziałam się, że mam glejaka IV stopnia i że to choroba, której nigdy nie pozbędę się raz na dobre. Miałam tysiące myśli na minutę. Wszystko zaczęło się kręcić tylko wokół rozmów z bliską mi sąsiadką, która mnie wspierała od początku, z lekarzami, do których zwracałam się z pytaniami, mimo, że odpowiedzi w ogóle do mnie nie docierały, bo nie mogłam skupić myśli i wokół szukania informacji w internecie, które też z trudem udawało mi sie przyswoić.
W pewnej chwili miałam moment zupełnego załamania. Wydawało mi się, że dość już w moim życiu tragedii, ale skoro przyszła kolejna, to na prawdę nie jest mi pisane żyć kiedykolwiek normalnie. Miałam wrażenie, że cokolwiek zrobię to i tak skończy się najgorzej jak tylko mogę sobie wyobrazić. Nie chciałam podjąć żadnego leczenia, uważając, że nie ma sensu niczego robić, bo i tak skończy się jednakowo. Chciałam nawet sama wyprzedzić chorobę... Na szczęście osoba, której zawdzięczam, to że wyrwałam się z tego amoku, zauważyła w porę, że to mnie zupełnie przerosło i że tracę zdrowy rozsądek. Mam dla kogo żyć, bo mam wspaniałą córeczkę, a tylko siebie wzajemnie mamy. Mój mąż zginął, a ona nie zdążyła go nawet zapamiętać, więc gdybym poddała się bez żadnej walki w ten sposób, to zrobiłabym jej potworną krzywdę. Otrząsnęłam się, wystraszyłam własnych myśli i postanowiłam, że coś muszę zrobić, żeby nie zawieść córki i choć spróbować.
Postawiłam na terapię za granicą, którą umożliwiła mi pomoc wielu wspaniałych osób. Zebrałam w sobie wszystkie ostatnie pokłady sił i zaczęłam zmieniać swoje nastawienie. Zmieniłam je do tego stopnia, że uwierzyłam w to, że mogę wywalczyć jeszcze wiele czasu, tak mocno, że oparłam na tej wierze wszystkie swoje nadzieje, marzenia i lęki. Wyparłam każdą złą myśl, a w pewnym momencie nawet zaczęłam się modlić, mimo, że wcześniej byłam niewierząca. Pewnie wiele osób pomyśli, że "jak trwoga to do Boga" i owszem. Mimo to myślę, że żaden powód nie jest zły żeby zmienić swoje podejście do życia.
Teraz jestem na etapie mocnego skołowania. Wybrałam drogę, ale czasem wystarczy czyjaś sugestia, żebym zaczęła wątpić w swoje wybory. Wiem, że nie ma tutaj złotego środka i że żaden sposób walki z tą chorobą nie zagwarantuje mi powodzenia. Chciałabym spróbować wszystkiego co możliwe, a z drugiej strony wielu rzeczy się obawiam, ale wiem, że strach i tak będzie towarzyszył mi zawsze. Powoli dojrzewam do tego, żeby próbować różnych metod, by zyskać jak najwięcej czasu, bez względu na swoje obawy. Dlatego wybrana terapia to na pewno nie koniec, bo póki coś robię, mam więcej sił, a o to przecież chodzi. Będę walczyć również dalej, tym co będzie w moim zasięgu ręki. Dopóki jest dobrze, jest nadzieja, a nawet kiedy przyjdzie ten gorszy czas, to wiem, że nie wolno się całkiem poddać.
Długi czas temu spotkałam na swojej drodze osobę, która dała mi dużo siły. Nauczyła mnie, że bezwzględnie nigdy nie wolno tracić nadziei, a walczyć trzeba zawsze do ostatniego kroku. Człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy jak wiele siły potrafi mieć, dopóki nie jest zmuszony jej w sobie znaleźć. Tego życzę każdemu, bez względu na to co dzieje się w jego życiu. Zawsze jest nadzieja i zawsze trzeba w nią mocno wierzyć.
Ten blog to moje własne, dodatkowe lekarstwo. Jeśli ktoś zajrzy, bo będzie ciekaw co u mnie, lub trafi tu przypadkiem i inaczej spojrzy na swoje problemy, widząc, że można w sobie znaleźć nadzieję i optymizm, nawet w sprawach beznadziejnych, to świetnie. Ale przede wszystkim chcę dzięki temu przelać gdzieś od czasu do czasu swoje emocje i przemyślenia, bo to przynosi ogromną ulgę.
Dodaj komentarz